niedziela, 22 kwietnia 2012

Klaksony Katmandu

Wysiadam z samolotu w Katmandu i nagle wszystko przyspieszyło. Dookoła stare, rozsypujące się budynki, pas startowy, kilka ludzi zamiatających ten pas startowy miotłami wykonanymi z kilkunastu gałązek spiętych razem i my pośrodku w autobusie zmierzającym do prostokątnego, niskiego lotniska.
Chwilę później znajdujemy się już przy stoiskach z formularzami wizowymi. Kilka podstawowych pytań, imię, nazwisko itd. Następnie kolejka do czterech panów z jednej strony i kolejka do czterech panów z drugiej strony. Stanęliśmy do jednej z nich. Jeden pan odbiera opłatę wizową i wydaje dwa papierki: żółty i niebieski. Drugi pan odbiera wniosek wizowy numer 1, trzeci pan zabiera wniosek wizowy numer 2 plus zdjęcie i papierek żółty, na końcu czwarty pan wkleja wizę. Ufff.
Schodzimy na dół. Widzę jak mój kochany plecak pokonuje już któreś okrążenie. Krótkie przepakowanie i...
Wychodzi pan, że pewnie taksówka my, że tak, pewnie hostel, my że tak, to on, że nas zawiezie i pokaże. Cena okej, lokalizacja okej - bierzemy.
Rejestracja w hostelu i pytanie co nam trzeba, co chcemy robić. Potrzebujemy bilet do Lukli? Ok - telefon i będzie, załatwić TIMS? (taka karta rejestrująca os wybierające się na trekking) - nie ma problemu tu jest taksówka panowie załatwią. Kilka chwil mamy wszystko. Jesteśmy gotowi, startujemy jutro.
Co zapamiętam z dzisiejszego dnia? Hałas - klaksony, mnóstwo klaksonów, kolorowa orkiestra weselna, ludzie proponujący różne różności (w tym jeden pan próbował wcisnąć nam szachy...)
Po sam już nie wiem ilu godzinach lotu, trzech przesiadkach i intensywnym załatwianiem jutrzejszego lotu - padam.
Jutro startujemy - przed nami około 14 dni trekkingu pod Dachem Świata.... ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz