czwartek, 10 maja 2012

Bye


Zielona oaza spokoju pośród rozszalałego oceanu klaksonów, taksówkarzy zapraszajacych do swych pojazdów, gości próbujących uświadomić nas, że szachy są nam niezbędnie potrzebne, zamroczonych ludzików nakłaniających do zapalenia hashu/marihuany, bo przecież jak się raz, dwa czy pięć razy pociągnie to jest okej, tubylców gotowych do oprowadzenia nas po okolicy za lichą, drobną, niegodną wręcz opłatą.
Mała, pachnąca soczystą trawą wysepka, a dookoła kolorowe uliczki, bez chodników, asfaltu, poboczy, pełne samochodów, które już niewątpliwie dawno powinny przejść na swoją mechaniczną emeryturę, ale przecież jeszcze dwa, pięć lat dłużej nie zrobi różnicy, ogrom motorów, rowerów, riksz, a to wszystko zatopione w morzu klaksonów, rozmów, szmerów, przychylnych "namaste", zapraszających "my friend", aż do nakazujących "look".
Na co tak powinniśmy patrzeć? Ano jest tego wiele: kolorowe, ciepłe czapki i rękawiczki, szale z wełny "baby yak", posągi bóstw (a w Nepalu jest wiele bóstw ponoć około 33 mln), buty, śpiewające misy, mniej lub bardziej oryginalny sprzęt turystyczny, koszule, spodnie, aż do dzieł sztuki (taka mandala dajmy na to)
Niewinny, gościnny zakątek otoczony murem wyciszającym krzyk miasta Katmandu. Na dobrą sprawę to jedynie jego część, dzielnicę Thamel.
Siedzimy sobie więc w "Garden of  Dreams" - niewielkim parku znajdującym się tóż obok naszego hostelu, dla zobrazowania jest to obszar powiedzmy pięciu boisk do siatkówki. Odpoczywamy, nie robiąc nic. Leżąc i czytając jedynie.
W ostanich dwóch dniach zwiedzaliśmy Katmandu. Podziwialiśmy najpiękniejszy "Durbar Square" w Patan. Odwiedziliśmy najstarszą stupę znajdującą się na jednym końcu miasta i jego największą stupę znajdującą się na drugim końcu. Naszą podróż po Katmandu zakończyliśmy na Pashupati Nath miejscu istotnym dla hinduistów tak jak Rzym dla katolików czy Mekka dla muzułmanów.
Miasto wydawało mi się na początku dzikie, nie do ogarnięcia. Jednak po kilku przejazdach taksówkami, wykłócaniu się o cenę, odwiezeniu kina (Bollywood rulez) i przyzwyczajeniu do tego, że nie należy zatrzymywać się na każde "my friend" zwróconę gdzieś w moją stronę, muszę powiedzieć, że nawet trochę polubiłem to miejsce :)
Czy kiedyś wrócę? Hmm zostało tu trochę treków do przejścia (chociażby dookoła Anapurny), czy ciekawych "łatwiejszych" szczytów do zdobycia (Island Peak, Ama Dablam). No i mam tu przecież niedokończoną przygodę z Kala Pathar...

piątek, 4 maja 2012

Everest BC


I od czego tu zacząć...
http://www.youtube.com/watch?v=Uh6rVCksoYw

Żegnamy Pheriche, zmierzamy plaska, spokojna sciezka do Dughli. Plaska i spkojna do momentu... Po okolo godzinie dochodzimy do stromego zbocza i tak zaczyna sie kolejna "walka" z wysokoscia ;) Mijamy kilka zakretow i dochodzimy do celu: jedna, jedyna lodga - ostatnia jaka ostala sie po powodzi w 2007 roku. Ale to bylo rano, a wieczorem :D
A wieczorem prysznic w warunkach bajecznych - para z goracej wody i para z oddechu, polaczenie godne polecenia :) Nastepnie kanał telewizyjny z filmami, ciacho czekoladowe, odrobina czeskiej sliwowicy wymieszanej z burbonem i cieplo kominka - tak, pelna wygoda na okolo 4 tys metrow.

Dobrze wracamy do Dughli. Poznajemy tutaj Polaków, szybkich Polaków. Bez tracenia czasu na aklimatyzacje, zostawieniu jednego z towarzyszy na nizej wysokosci (biedak nie wytrzymal tempa) docieraja do Dughli po 4 dniach. Spedzamy bardzo milo wieczór, czas mija nam na górskich/podróżniczych opowiesciach i graniu w karty. Przed pójsciem spac podziwiamy jeszcze góry wydobywające się z ciemnosci (zdjęcia oczywiście zostaną dołączone w odpowiednim czasie...)

Wstajemy, tzn ja wstaje bardzo niechętnie, Tomek nie ma problemu ze wstawaniem, ja codziennie rano przezywam szok termiczny polaczony z moim odwiecznym bolem faktu wstawania przed 9 rano...
Tak czy inaczej, po niesmacznej owsiance ruszamy w gore do Lobuche. Kolejne podejscie w stylu krok, przerwa na oddech, krok itd. Po wyjsciu na w miare plaska sciezke niespodzoanka. Spotykamy amerykanow, tych samych z ktorymi rozpoczęliśmy nasza wyprawe. Wymiana wrażeń, fotka pamiatkowa i ruszamy dalej.

Lobuche - mala wioska, kilka lodgy i my. Tutaj przezywam najzimniejsza noc. Nie wysypiam sie, rano czuje sie jak wyprany w pralce w trybie: pranie reczne plus lodowata woda bez dodatku zmiekczacza do tkanin. Ble... Mimo wszystko odwaznie wstaje i podchodze do kolejnego zadania jakim jest sniadanie i proba wybudzenia sie. Okolo 8 moze wczesniej ruszamy do ostatniej wioski: Gorak Shep.
Pelen energi mknę z niesamowita predkoscia (serio!) po plaskiej sciezce az do napotkania stromego podejscia. Chwila przerwy, dobry smaczny snikers i... odzywa sie glowa, delikatnie niesmialo ale sie odzywa. Uspokajam oddech i lecimy tzn wleczemy sie krok po kroku do gory.

Dziesiąta z minutami, w miare dobrym humorze, osiagamy nasz cel. Nie zatrzymujemy sie na długo. Nie chcemy już dłużej czekać, przed nami Evrest BC. Zaczyna sie spokojnie, plasko, ale to tylko poczatek. Dalej sciezka, powiedzmy umiarkowanie stroma, ale odczuwalna jak nigdy. Wychodzimy na wysokosc ok 5400 metrow.
Nagle (tutaj miejsce na muzyke cos w stylu wladca pierscieni podczas zblizania sie do gory w ktorej byla kopalnia krasnali - przepraszam fanow ale nie pamietam nazwy tej gory...) pojawiaja sie żółte namioty, pojawiaja sie jak male gwiazdy w oddali, a w tle Khumbu Ice fall. Moj cel, moje marzenie na wyciągniecie reki. Tak blisko, a po prawej stronie wylania sie Mt. Everest (nie widac go z samego BC). Zatrzymuje sie... tylko na chwile na ta krotka moja Chwile...
Docieramy do Everest BC 1 maja, około 13:00. Jest radość i cholerne zmęczenie. Dookoła namioty, przeważnie żółte :D Warunki bardzo surowe, wszystko jest położone na lodowcu, a powietrze mroźne, nieprzyjemne. Robimy kila obowiązkowych fotek i postanawiamy powoli wracać. Oczywiście nie mogło się to tak ot tak skończyć... zwykłym powrotem. Jeszcze przed zejściem spotykamy Ueli Steck - niesamowity facet, torpeda, wchodzi na na kolejne szczyty w rekordowym czasie. Mija nas, niepozornie, spokojnie, zdradza go ubiór i właśnie ten spokojny krok. Rozpoznal go Tomek ;) a juz chwile poźniej krotka mila rozmowa i fota :D
Droga powrotna, przez chwil kilka jestem w siódmym niebie, ale nie trwało to dlugo. Uderza mnie bol glowy. Spokojnie ale stanowczo i ciagle rosnie. Wchodzę do pokoju, teraz prosze wyobrazic sobie palec ktory ladnie i precyzyjnie zostal uderzony mlotkiem... czujecie to cieplo i ten skaczacy puls? No to ten palec to glowa :D Biore tabletke przechodzi i teraz boli mnie juz normalnie, tak zwykle.
Schodzimy na dol do sali "kominkowej". Musialem wejsc na 5180 metrow by zjesc najlepsza, najsmaczniejsza, naj i ogolnie naj, zupe pomidorowa prosto z torebki - przynajmniej takie sa przypuszczenia, bo nie wygladala na robiona "recznie". Glowa przechodzi zupelnie, proszek spelnil swoje zadanie. Wracamy do pokoju, Tomek nastawia zegarek na 4:40 jutro Kala Patthar.
Taki byl plan. Plan zmienil sie około 4:00 (nie wiem po co podaje te godziny, ale jak juz podaje to bede konsekwentny) :D
Budze sie sam z siebie z bolem glowy, tak na odmiane. Nie ma mowy o pokonywaniu kolejnych wysokosci, Tom idzie sam...
Po jego powrocie, nie jem sniadania i schodzimy. Kolejne metry i czuje ulge. Jest dobrze :) Rozpoczynamy nasza wędrówkę w dół, ku dolina ;)